30 maja 2012

Ekstremalna słodycz PRL-u


Ciasta, ciasteczka, babeczki, cukierki, batoniki, lody… jest niezliczona ilość sposobów by dostarczyć naszemu organizmowi trochę obrzydliwie niezdrowego cukru :)

Cukroholicy dobrze znają to uczucie, kiedy zbliża się „ochota na coś słodkiego”. Hunter, widząc mnie w takim stanie spogląda ze współczuciem i na pocieszenie głaszcze po głowie. Kompletnie nie ma pojęcia co to znaczy „być na głodzie”! ;)

Osobiście znam dwie genialne, ale bardzo mało wyrafinowane, formy słodyczy. Mleko w proszku i zagęszczone słodzone mleko w puszce. 

Mogłoby się wydawać, że to zwykłe produkty z których da się wyczarować coś ciekawego. Z mleka w puszce po ugotowaniu można zrobić wafel (dobry komunistyczny przysmak) albo użyć go jako składnik masy do ciasta. Mleko w proszku też ma sporo zastosowań…

Tylko po co psuć coś co jest idealne w swojej prostocie? Mleko w proszku nasypane do kubka, z dodatkiem łyżeczki cukru i kilku łyżek wody/mleka po dokładnym wymieszaniu zamienia się w cudownie słodką, lepką maź, która zakleja buzię prawie jak mordoklejki. Niepowtarzalny smak... chciałoby się powiedzieć "tylko dla koneserów"! (Zaledwie 2400 kcal!)

Mleko w puszce to wyzwanie dla nielicznych. Osobiście mogę zjeść naraz zaledwie kilka łyżek. Oczywiście podejść robi się wiele wiec można z powodzeniem cieszyć się cudowną słodkością np. przez cały dwugodzinny film! (+ 1800 kcal do dziennego spożycia) 

Chyba lepiej znane niż mleko w proszku. Dostępne także w wersji kieszonkowej "w tubce". Sporo mniejsza ilość radości... ale na wykładach sprawdza się rewelacyjnie.

Ilu z Was zna te sposoby? Mnie nauczyła ich moja mama, która lubuje się w PRL-owskich smakach i zawsze podkreśla pochodzenie tych wynalazków. Może znacie inne sposoby na ekstremalne słodkości? 

26 maja 2012

Na polowaniu poza domem: Sphinx w Łodzi (Piotrkowska 93)

Hunter jest fanką sieci Sphinx, co osobiście nie do końca potrafię zrozumieć. Więc dzisiaj, w drodze z Muzeum Przyrodniczego do ZOO, wstąpiłyśmy do jednego z punktów Sphinx. 

Jak można byłoby określić całość? „Seria niefortunnych zdarzeń”? Blisko…

Doszłyśmy do wniosku, że recenzja tego polowania poza domem lekko mija się z zamysłem naszego bloga, ale czujemy się w obowiązku ponarzekać na złe traktowanie i niekompetencję obsługi.

Jako wegetarianka byłam przygotowana, że w takim lokalu nie dostanę karty dań przeładowanej warzywami, więc to pomijam. Hunter zamówiła swoją ulubioną Shoarmę, a ja wegetariańską pizzę. Po tym jak przyniesiono nam zamówienie punktem kulminacyjnym okazał się deser. Crème brûlée. Koniecznie uparłam się na coś słodkiego… i żałuję, że nie kupiłam batonika w sklepie za rogiem.


Przy pierwszym podejściu crème rozsmarowany na ściankach naczynia w którym był robiony, przykryty był „karmelową" skorupą w kolorze węgla brunatnego. Mmm! Kucharz okazał się znawcą kuchni francuskiej i wziął sobie do serca, że ma być „brûlée”.

Przy drugim podejściu i fochach kelnera, który po zwróceniu uwagi przyszedł się ze mną wykłócać, że właśnie tak karmelizuje się u nich crème przyniósł zamówienie raz jeszcze. Tym razem było lepiej, o ile śmietankowo-waniliowy budyń można nazwać crèmem brûlée.


Pizza nie była zachwycająca. Shoarma jako ich specjał – taka jak zawsze.


Jeśli komukolwiek przyszłoby raczyć się słodkościami w Sphinx’ie na Piotrkowskiej 93 – serdecznie… odradzamyZa to plusem wyjścia okazało się odkrycie Jadłodajni Dietetycznej, na jednej z mniejszych uliczek. Mamy więc cel na następne polowanie poza domem :)


A jakie są wasze doświadczenia związane ze stołowaniem się w Sphinx’ie? Lubicie? Polecacie? Ktoś próbował zrobić crème brûlée? Ja z czystym sumieniem mogę polecić przepis kotlet.tv.

23 maja 2012

Na polowaniu poza domem: Glonojad w Krakowie


Przy okazji Krakowskich Juwenaliów i koncertu Apocalypticy (jajć!) na którym byłyśmy razem udało nam się wstąpić na Plac Matejki, gdzie pod numerem 2 mieści się bar o przesympatycznej nazwie – Glonojad.  


W końcu czym byłaby wycieczka bez postoju na posiłek? Plac Matejki jest zaledwie kawałeczek drogi od Dwroca Głównego PKP i może właśnie dlatego wybór padł na tę kanajpkę. Chociaż trzeba się przyznać, że udało nam się ładnie pobłądzić i zanim, w strugach deszczu, dotarłyśmy na miejsce obeszłyśmy cały rynek… który wcale nie jest po drodze ;)

Ogólne wrażenie: bardzo dobre! Duży bar na środku, z mnóstwem uroczych dodatków. Słoje wypełnione po brzegi ogromnymi owsianymi ciastkami. Oszklona lada z sałatkami, które można dobrać sobie do zamówienia. Sporo stolików, różnego rodzaju. W miłej i przytulnej atmosferze spokojnie usiądą sobie dwie osoby przy małym stoliczku, ale bez problemu zmieści się też sześć osób przy jednym z większych. Szkoda, że nam nie udało się trafić na ładną pogodę, bo przed wejściem rozstawiony był ogródek.



Menu: to pierwszy minus. Było nieczytelne i według nas źle zrobione. Glonojad codziennie oferuje inne dania, które aktualizowane są na tablicy przy barze, jednak kompletnie nie dało się wywnioskować tego z karty. Swoją drogą karta dań to kawałek tektury, na którą nalepiono naklejkę.



Skoro mamy menu to chyba logiczne, że obsługa podejdzie do nas. Niestety to jakiś dziwny zwyczaj (a może jego brak), który niezmiernie mnie czasem irytuje. Nie zawsze wiadomo gdzie właściwie powinno się iść zamówić. W kilkugwiazdkowej restauracji jest to oczywiste… tutaj nie do końca.

Hunter zamówiła wyprażany syr, a ja upgrade’owaną pizzę skrzyżowaną z tortillą (czyli Quesadillas)

Danie okazało się dużym niewypałem. Były to zwykłe placki tortilli (śmiem stwierdzić, że kupne) z nadzieniem w formie mieszanki warzyw z patelni. Miedzy innymi papryka, która była źle usmażona. Coś podobnego robię w domu, kiedy w lodówce jest już tylko światełko. Niestety… nie polecam tortillowej pizzy z jalapeno el Quesadillas. 

Hunter dostała możliwość wyboru sałatek do swojego dania (ja takowej opcji nie miałam, a szkoda). Spośród wszystkich wybrała miks sałat i surówkę z kapusty kiszonej. Obie były smaczne i świeże. Oprócz tego na talerzu wylądowały także smażone ziemniaczki i smażony syr. Hunter opisała go jako "smaczniutki", lekko podwędzany... jak oscypek. Generalnie było smacznie z jednym "ale" - dodatki jak kasza, ryż, ziemniaki były serwowane z podgrzewaczy, a co za  tym idzie nie były zbyt ciepłe...

Ceny: jak na całkiem niezłą lokalizację i Kraków – bardzo przystępne. Można śmiało iść podczas przerwy obiadowej w pracy, po szkole, w weekend ze znajomymi. 

W ogólnym rozrachunku dajemy Glonojadowi 6/10 punktów. 

A czy ktoś z Was odwiedzał już może krakowskiego Glonojada? :)


Zdjęcia pochodzą z: Facebook Glonojad

21 maja 2012

Na polowaniu poza domem: GreenWay Łódź


Nie musiałam długo namawiać Hunter żeby zgodziła się pójść ze mną do GreenWay’a w łódzkiej Manufakturze. Zazwyczaj, kiedy przyjeżdżam do Łodzi udaje znam się wygospodarować nieco środków i czasu na odwiedzenie jakiejś wegetariańskiej (lub nie) jadłodajni.

Chociaż z wegetariańską dietą mam do czynienia nie od dziś, do słynnego GreenWay’a wstąpiłam pierwszy raz. W Opolu (w którym mieszkam), niestety jeszcze nie doczekaliśmy się żadnej knajpy serwującej tego typu posiłki.

Ogólne wrażenie:  Jest dobre. Przyjemny wystrój, dominujące odcienie zieleni na ścianach typowe dla wszystkich wegetariańskich barów. Sporo stolików, które niestety nie umożliwiają stworzenia intymnej atmosfery. Biorąc pod uwagę fakt, że założyciele określają swoje lokale jako bary nie spodziewałyśmy się przytulnej restauracyjki, jednak gołe blaty stołów przywodzą na myśl tylko McDonald's i KFC.


Menu: Przyjemnym zaskoczeniem było menu w formie zdjęć postawione przy wejściu. Niekiedy bywa tak, że ani nazwa dania ani podpis w menu nic nam nie mówią. Tutaj ładnie wyeksponowane zdjęcia potraw skutecznie zaostrzyły nasz apetyt.

Przy barze okazało się, że to co wybrałyśmy sobie przed chwilą dzisiaj nie jest w menu i przekierowano nas na tablicę z dostępnymi opcjami, która w stosunku do albumu była mocno uszczuplona. Szczególnie Hunter była rozczarowana, bo to akurat wybranych przez nią Falafli nie można było zamówić.

Ostatecznie zdecydowałyśmy się na: koftę indyjską (Veggy) i gołąbki indyjskie (Hunter)



Kofta w tradycyjnej wersji to klopsiki mięsne popularne na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowej. Wersja wegetariańska pochodzi z Indii. Nadziewane są białym serem i polane ostrym śmietanowo-pomidorowym sosem. Całe danie było smaczne choć mocno odbiegało od tego na zdjęciu. 

Na talerzu Hunter wylądowały dwa pokaźne gołąbki wraz z surówkami. Jak na "zagraniczne" gołąbki przystało były upgrade'owane. Obtoczone w dodatkowej panierce, usmażone i z orzechami ziemnymi w farszu. Porcja w porównaniu z koftą była też zdecydowanie większa. 

      Ceny: Na pewno dużym plusem dla sieci GreenWay są ceny. Można byłoby się spodziewać, że podążając za modą także zdrowe posiłki będą równie drogie jak cała ta „zdrowa żywność”. Spokojnie mogłyśmy sobie pozwolić na obiad pomimo uszczuplonych funduszy w naszym studenckim portfelu :)

Podsumowanie: Obsługa była miła i szybka. Myślę, że ciężko jest obiektywnie ocenić całość po wizycie tylko w jednym z punktów. Warto wspomnieć, że w Łodzi są aż cztery bary tej sieci (w Manufakturze, na Piotrkowskiej, w Galerii Łódzkiej i Porcie Łódź). 

W naszej 10 stopniowej skali GreenWay w Manufakturze uzyskuje 7/10.

A jak Wy oceniacie sieć GreenWay? Znacie jakieś inne wegetariańskie miejsca w Łodzi gdzie można się posilić? Czy są takie do których pod żadnym pozorem nie powinno się zaglądać?